poniedziałek, 29 grudnia 2014

Dokarmienie zimą

Zima to trudny okres dla większość zwierząt leśnych, dlatego dobrzy ludzie, leśnicy i sympatycy przyrody, dokarmiają je w tym mroźnym czasie.

Również pacjenci idą w myśl niesienia humanitarnej pomocy i dokarmiają co sympatyczniejsze pielęgniarki a to landrynką, a to jabłuszkiem, a to cukiereczkiem. Myślę, że to częsty obrazek, zwłaszcza w mniejszych polskich szpitalach. "Bo tak wypada", "Bo taka tradycja", "Bo Pani taka miła". To niesamowite, jak pozostałość po systemie, w którym pacjent przeszkadzał pielęgniarce w pracy, wpływa na ich zachowanie teraz. Po pierwsze, chory za wszystko przeprasza: za to, że chce o coś zapytać, że potrzebuje basenu, że nie nie wie gdzie jest "nowy tomograf", że w ogóle istnieje. Po drugie, wystarczy okazać zupełne minimum kultury i uprzejmości, żeby ci ludzie czyli się bezpiecznie.

Ale co my właściwie mamy zrobić z tą nieszczęsną landrynką? Czy to tylko kulturalny gest, dla wyrażenia sympatii, czy może już łapówka, która ma za zadanie zapewnić pomoc chociażby przy wyjściu do toalety? Wiem, że może brzmieć to irracjonalnie, ale w dobie pozwów i roszczeń, dobrą wolą nie da się wybronić. Jeżeli podziękuję i nie wezmę, mogę urazić. Jeżeli wezmę, chory może oczekiwać benefitów. I bądź tu człowieku mądry, chciej dobrze i zadręczaj się landrynką. 


Ciekawostka na zakończenie:
U dorosłej, zdrowej osoby, pasaż przewodu pokarmowego (czyli czas od przyjęcia pokarmu do jamy ustnej, do wydalenia) powinien trwać maksymalnie do 72 godzin. 

środa, 17 grudnia 2014

O niewydolności serca inaczej

Kiedy pracujesz w szpitalu, do którego uczęszczasz również jako student, prędzej czy później pojawiasz się na własnym oddziale jako gość. Chociaż w tym przypadku bardziej adekwatne było by określenie pasożyt. Bo jak inaczej nazwać "obcych", którzy zaburzają rytm pracy, bo mają za zadanie wykonanie miliona ankiet z pacjentami z niewydolnością serca i poza tym nic innego nie pomogą?

Właśnie, ankiety. Przeprowadzenie ich z pacjentami nie zawsze jest tak proste, jak mogłoby się wydawać. No bo co to za sztuka, przeczytać pytanie i zapisać odpowiedź? 
Oto dlaczego:

-Od jak dawna choruje Pani na niewydolność serca?
-Niewydolność to stolec, tak?

-Kiedy miał miejsce udar krwotoczny?
-Nigdy tego nie miałem.
-Ale tutaj jest napisane, że Pan miał, tylko muszę wiedzieć kiedy.
-Aaaa, trzeba było mówić że wylew! 

To, co nam wydaje się tak oczywiste i logiczne, dla laika bywa zawiłe i niezrozumiałe. Często obserwuje złość na pacjentów ze strony personelu medycznego, kiedy chory nie rozumie pytania. Czy na prawdę możemy winić pacjentów, za brak zdolności interpersonalnych z naszej strony? To my mamy obowiązek znać temat profesjonalnie i umieć przekazać jego meritum w jak najprostszej formie.



Ciekawostka na zakończenie:
Mino, że masa mózgu stanowi średnio 2% masy ciała, wykorzystuje on aż 20% dostarczonego do organizmu tlenu, a jego zużycie jest 10 razy szybsze, niż pozostałych narządów.

piątek, 12 grudnia 2014

Kodeks Karny. Art. 162

Art. 162. Nieudzielenie pomocy

1. Kto człowiekowi znajdującemu się w położeniu grożącym bezpośredniemu niebezpieczeństwu utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu nie udziela pomocy, mogąc jej udzielić bez narażania siebie lub innej osoby na niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.


Kiedy byłam na pierwszym roku studiów, mniej więcej na przełomie października i listopada postanowiłam wybrać się z wizytą do Regionalnego Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa, celem oddania krwi oraz otrzymania paczuszki pełnej czekolad. 

Cała procedura przebiegła dość sprawnie: rejestracja, badanie poziomu hemoglobiny, badanie lekarskie, zjedzenie batonika i wypicie soczku, oddanie krwi, odpoczynek, pudełko czekolad do rączek i po wszystkim. Cała zadowolona ruszyłam w stronę przystanku autobusowego. 

Niestety napotkałam bardzo duży tłok i poczułam jak zaczyna kręcić mi się w głowie. Próbowałam poprosić o pomoc stojącą obok mnie kobietę, ale nie bardzo byłam w stanie się wysłowić, więc owa Pani zignorowała mnie, a nawet odsunęła się nieco dalej. 

Kiedy do tego zobaczyłam mroczki przed oczami, nieco się przestraszyłam i po prostu pchałam się między ludzi, żeby tylko wydostać się na zewnątrz. 

Nie miałam pojęcia gdzie jestem. Zatoczyłam się kilka razy i runęłam na chodnik. Czułam jak mocno wali mi serce, oddychałam zdecydowanie za szybko i za płytko. Wstrząs hipowolemiczny - przebiegło mi przez myśl i próbowałam ułożyć się w pozycji bezpiecznej, bo tylko tyle byłam w stanie sobie przypomnieć z postępowania w takiej sytuacji. 

Widziałam tylko rozmazane sylwetki ludzi, którzy przechodzili obok mnie. Nikt nie zwrócił uwagi, nikt nie zapytał co mi jest, ani nie próbował wezwać pogotowia. Mogę tylko się domyślać, że zakładali że jestem pijana albo odurzona. 

Kiedy w miarę się uspokoiłam, niedaleko zatrzymał się autobus. Nie byłam w stanie przeczytać dokąd jedzie, ale rozpoznałam na wyświetlaczu symbol samolotu, co oznaczało dobry kierunek. Wstałam i dalej się zataczając podeszłam do drzwi od strony kierowcy. Były zamknięte, więc zapukałam. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, kierowca wskazał mi drzwi środkowe, które były otwarte. Podpierając się o szyby udało mi się wejść do środka i położyć na 2 siedzeniach. Na szczęście po około 20 minutach byłam w stanie wybrać numer i zadzwonić po pomoc do szwagra, który odebrał mnie na Nowym Dworze i zawiózł do domu. 

Było to dla mnie bardzo traumatyczne przeżycie i niewypowiedziane rozczarowanie brakiem humanitaryzmu i czy zwykłego odruchu pomocy ze strony tych wszystkich ludzi, którzy przechodzili obojętnie na bardzo ruchliwym przystanku (Dworcowa). Mam nadzieję, że jestem wyjątkiem potwierdzającym regułę i nikogo innego taka historia już nie dotknie. 




Ciekawostka na zakończenie:
W ciągu pół godziny ludzkie ciało wytwarza energię potrzebną do zagotowania 1,5 litra wody.

wtorek, 9 grudnia 2014

Dlaczego pielęgniarka powinna mieć żółwia?

Wyobraź sobie sytuację, w której nikt - ani Twoi rodzice, ani rodzeństwo, ani partner, ani najlepsza przyjaciółka, ani Pani z warzywniaka - dosłownie nikt, nie ma już siły słuchać o pięknych żyłach, interesujących wysypkach, badaniach stolca czy nowych okleinach do wenflonów. Wtedy nadchodzi czas, kiedy pielęgniarka powinna kupić żółwia, który będzie tego wszystkiego słuchał z zaciekawieniem i spokojem. 

Jesteśmy tylko ludźmi i chcąc nie chcą przeżywamy problemy czy osiągnięcia naszych pacjentów. Kiedy dusimy to w sobie, nabieramy tzw. grubej skóry, która prowadzi nas do znieczulicy. Ale jeżeli na problem popatrzymy od strony etycznej, to przecież obowiązuje nas tajemnica zawodowa. W którym momencie dbamy o własną higienę psychiczną, a w którym posuwamy się do obgadywania podopiecznych? Na moje szczęście, Beethoven nie jest szczególnie gadatliwy, więc zachowuje moje troski i żale dla siebie. 

Beethoven

Ciekawostka na zakończenie:
Największą ludzką kością jest miednica, natomiast najmniejsze są trzy kosteczki słuchowe: młoteczek, kowadełko i strzemiączko. 

sobota, 6 grudnia 2014

Czy to już napastowanie?

Zdarza się nam zapominać, zwłaszcza w dużych, klinicznych szpitalach, że pacjent to człowiek. Staje się on jednostką chorobową, ciekawym przypadkiem, trudną diagnozą, żywym manekinem. Przez to często przekraczamy granice intymności chorego, które mogą nawet zaważyć na jego psychice, a których my nie dostrzegamy.

Moje koleżanki wspominały ostatnio zajęcia z ginekologii, gdzie to pacjentka z ciekawą przypadłością była badana przez lekarza, za którym stał tłum studentów, wpatrujących się w skupieniu w jej krocze. Po krótkim wyjaśnieniu stanu chorej, pan doktor zaproponował, aby każdy sam, dosłownie na własną rękę sprawdził, czy faktycznie jest tak jak mówi. Przecież to czysty absurd! Wiem, że wszystko to w celu edukacji przyszłych pokoleń medycyny, ale w tej chwili, dla tej biednej, przestraszonej, skołowanej kobiety nie miało to najmniejszego znaczenia, a to dlatego, że między jej nogami stała kolejka dwudziestokilkuletnich uczniów, a ona sama bała się odezwać.

Drodzy medycy! Pacjent też człowiek. Leczmy ludzi, a nie jednostki chorobowe. Tylko my mamy na to wpływ. Dbajmy o komfort psychiczny chorych, o którym każdy dużo i pięknie mówi w pracach naukowych, a niewiele z tego jest wprowadzane w życie. Szanujmy godność i intymność osób, które przecież całkowicie nam ufają.


Ciekawostka na zakończenie:
Proces powstawania i dojrzewania gamet żeńskich - komórek jajowych, nosi nazwę oogenezy i rozpoczyna się już w 6 miesiącu życia płodowego każdej dziewczynki. 

środa, 3 grudnia 2014

Krok pierwszy

Kto nie bał się pierwszego dnia w pracy? Ja nie znam takiej osoby. Dzień wcześniej wszystko przygotowane, śniadanie w lodówce, ciuchy poprasowane na krześle, klucze na wierzchu, telefon się ładuje, budzik nastawiony duuużo za szybko.

Oficjalne przedstawienie przez szefową i ta niezręczna cisza... W końcu jednak dzień nabiera tępa. Dużo pacjentów, masa zleceń, ogrom leków, przyjęcia, wypisy, badania, zabiegi, przytłaczająco banalne pytania, na które nie potrafię odpowiedzieć, bo przecież nie mam pojęcia, co się w okół mnie dzieje! Na moje szczęście, pielęgniarki do których grona dołączyłam są bardzo wyrozumiałe i same pamiętają swoje pierwsze kroki. Zanim zdążyłam się spostrzec, dzień dobiegł końca, a jego idealnym podsumowaniem jest "I have no idea what I'm doing, but trust me - I'm a nusre". 

To było moje doświadczenie, które zaliczam do bardzo pozytywnych. Jednak większość moich koleżanek, nie miała tyle szczęścia, a zobrazowaniem ich przeżyć, jest zderzenie mrówki ze ścianą, lub rzucenie na baaardzo głęboką wodę. Kiedy jesteśmy studentami, ciągle słyszymy "nauczycie się w pracy", kiedy idziemy do pracy - "powinnaś to wiedzieć, bo skończyłaś studia". Czy nie jest to niepokojące? Czy to wciąż za mało, żeby zmodernizować system kształcenia pielęgniarek? Chociaż może nie powinnam się tego domagać, bo ostatnie reformy wprowadziły obowiązkowe wykłady i egzamin zawodowy na studiach magisterskich.


Ciekawostka na zakończenie:
W organizmie człowieka powstaje około 2,4 miliona erytrocytów, czyli czerwonych krwinek na sekundę. Proces ten nosi nazwę erytropoezy.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Licencja w łapie i co dalej?

Plan był prosty. Skoro skończyłam pięknie studia, to oczekuję teraz ofert pracy. Okazało się jednak, że nie tylko ja. Wielka fala chętnych do pracy absolwentek różnych uczelni zalała Wrocław. Czyżbym się myliła? Przecież ciągle tylko słyszy się, jak wszędzie potrzeba personelu w Polsce. 

W myśl zasady, że zaczynać trzeba od małych rzeczy, wybrałam się do kilku szpitali z bardzo skąpym CV. Wszędzie słyszałam "obecnie nie potrzebujemy, ale proszę uzbroić się w cierpliwość". Nikt z nich nie miał pojęcia, jak bardzo niecierpliwa jestem. 

Ale zajęłam głowę czymś innym, a dokładnie rekrutacją na magisterkę. Stał się cud i zobaczyłam mój nr PESEL przy nr 35 listy przyjętych na I rok studiów stacjonarnych, a oznaczało to 6,5 tys rocznie do kieszeni, które musiałabym wydać na tryb zaoczny. 

W tej radości, pewnego pięknego poranka odebrałam telefon z Oddziału Chirurgii ręki, z propozycją zatrudnienia na umowę zlecenie, na 2 miesiące. Oczywiście się zgodziłam. Następnego dnia kolejny telefon z Oddziału Angiologii, Diabetologii i Nadciśnienia Tętniczego, podobnie umowa zlecenie na zastępstwo. Zmieszana umówiłam się z oddziałową w celu wyjaśnienia sytuacji. Kolejnego dnia telefon z Neurochirurgii i kolejna oferta. Ostatecznie Chirurgia zatrudniła już kogoś innego, kto mógł podjąć pracę od zaraz, Angiologia podobnie. Została mi Neurochirurgia. Udałam się nieco niepewnym krokiem do gabinetu Dyrektor ds. Pielęgniarstwa, która po zapoznaniu się z moim brakiem doświadczenia stwierdziła, że ona chce mnie zatrudnić, ale inaczej. Zaproponował mi etat na kardiologii. Nie mogło być lepiej! Porządna umowa, ubezpieczenie i inne bzdury, a oddział? Marzenie wielu. 

Wnioski z mojej historii? Nic samo się nie zrobi, trzeba przynajmniej zacząć, czasami dobre rzeczy spotykają zwykłych ludzi, a także kiedy ktoś mówi, że Cię zatrudnia, a nic nie podpisze... cóż, "papier jest papier". 



Ciekawostka na zakończenie:
Prędkość rozchodzenia się impulsu nerwowego jest proporcjonalna do promienia aksonu mielinowego i u ssaków dochodzi do 120 m/s (432 km/h).

Strach ma wielkie oczy

3 lata przygotowań, nauki teorii, 2,5 tys. godzin przepracowanych w szpitalach, przychodniach i innych ośrodkach ochrony zdrowia, aż w końcu nadszedł moment prawdy. Tak jest moi drodzy. Egzamin praktyczny.

Dzień wcześniej cala nasza wesoła 66 udała się na oficjalne losowanie oddziałów. Dziwna rzecz - kazano nam założyć uniformy szpitalne. Gdzie się podziały podstawowe zasady epidemiologiczne? Ale nie wnikajmy. Każdy z nas wylosował karteczkę, na mojej zobaczyłam Klinikę Chirurgii Ogólnej i Onkologicznej. Mogłam odetchnąć z ulgą. 

W dzień egzaminu lekko roztrzęsiona, na pewno mocno zestresowana, dużo wcześniej pojawiłam się w szatni. Włożyłam fartuch, spodnie, buty i kątem ucha usłyszałam, jak ktoś wspomina o książeczce sanepidowskiej i moje plecy zalał zimny pot. Wywróciłam torebkę dosłownie na lewa stronę, ale nie było po niej śladu. Szybko włożyłam znów ciuchy cywilne i pobiegłam w stronę mieszkania. Dobrze, że mieszkałam wtedy bardzo blisko szpitala. 
Teraz to mój pokój był wywrócony na lewa stronę. Czas uciekał, a ja dalej tkwiłam bez tego białego kartonika. Zgarnęłam kurtkę, zamknęłam drzwi i chwyciłam się ostatniej deski ratunku. Telefon do przyjaciółki, która była tak kochana, że wylazła z łóżka, pojechała do mnie i znalazła tę przeklętą książeczkę, był strzałem w dziesiątkę. Do dzisiaj nie wiem, jak się jej odwdzięczyć. 

A sam egzamin? Można powiedzieć, że dużo szumu o nic. Tylko jeden pacjent pod moją opieką. Tylko jeden proces pielęgnowania do napisania i to bez nadzoru. Tylko 10 minut rozmowy z komisją, która punktualnie o 13:00 poinformowała nas, że wszyscy otrzymamy prawo do wykonywania zawodu pielęgniarki. Nie taki egzamin straszny, jak go malują.



Ciekawostka na zakończenie:
Szczepionka żywa, o pełnej wirulencji, jedyna do dziś stosowana (pierwsza w historii), to szczepionka Edwarda Jennera przeciw ospie prawdziwej. Zawiera ona wirusa krowianki. 

Trzy lata w pigułce

Moje idyllistyczne wyobrażenie o studiowaniu medycyny czy studiach w ogóle bardzo szybko roztrzaskało się o rzeczywistość. Kiedy znajomi na innych uczelniach leczyli w wolne piątki kaca po czwartkowych imprezach, ja siedziałam od 7:30 na podstawach pielęgniarstwa, ewentualnie powtarzałam słówka na specjalistyczny język angielski, czy też robiłam notatki z mikrobiologii, która okazało się zmorą pierwszego semestru.

Prawdziwa próba, przyszła jednak na drugim roku, kiedy weszliśmy na oddziały szpitalne. Większość z nas, po odbyciu praktyk wakacyjnych na oddziałach internistycznych, czuła się wszechwiedząca. Nieugięta, niepokorna myśl "no czego oni chcą mnie jeszcze nauczyć?" plątała się po głowach. Ale kiedy postawiono nas oko w oko z pacjentem pediatrycznym i jego wiernym obrońcą w postaci rodzica, kiedy nie wiedzieliśmy jak zapisać nazwę jednostki chorobowej z jaką dziecko zostało przyjęte, wtedy dotarło do nas, że to był zaledwie ułamek wiedzy tajemnej.

Po zajęciach w szpitalu na wykłady, kończące się najczęściej około 20:00. Kiedy w końcu na horyzoncie pojawiał się weekend, każdy myślał jedynie o odespaniu minionego tygodnia i wyspaniu się na zapas na następny.

Na trzecim roku dopadł nas kryzys beznadziejności. Kiedy to do czego się dąży tak długo i wytrwale pojawia się w zasięgu wzroku, można się przestraszyć. Czego? Odpowiedzialności. Obowiązków. Przyszłości. Po prostu dorosłości, w której trzeba pracować, płacić podatki, rachunki. Już nie będzie obok nikogo, kogo można by poprosić o pomoc. Teraz to my mieliśmy stać się tą pomocą. 

Jakie mieliśmy możliwości? 
  1. Iść na studia II stopnia (magisterskie)
  2. Iść do pracy w zawodzie
  3. Wyjechać
  4. Znaleźć inną pracę
Wybrałam opcję 1 i 2. Część moich znajomych wyjechała w poszukiwaniu lepszych warunków dla swoich umiejętności zawodowych.
Niestety są i tacy, którzy mimo licencji w ręce nie mogą się przełamać i odkładają ją na półkę. Tych jest mi szkoda niesamowicie. Po 3 latach wyrzeczeń, niejednokrotnie rozpadów związków, kucia tomów materiałów i opanowania czynności manualnych, przestali widzieć w tym sens. Mam nadzieję, że nie dopadnie mnie takie zniechęcenie. 



Ciekawostka na zakończenie:
Wszystkie znane choroby prionowe (np. choroba Creutzfeldta-Jakoba) są śmiertelne. Doprowadzają do nieodwracalnych zmian struktury mózgu lub innych tkanek nerwowych. Nauka nie zna obecnie żadnych skutecznych metod ich leczenia.

Dwa słowa o życiowych decyzjach

Kiedy młody człowiek, w wieku powiedzmy 16 lat, podejmuje pierwszą ważną decyzję, ukierunkowującą go na konkretną dziedzinę nauki - mam tu na myśli wybór fakultetu w liceum - a później w wieku lat 18 czy 19 wybiera kierunek studiów, mogę szczerze zapewnić, że nie ma pojęcia co robi.

W momencie, w którym dotknęły i mnie te momenty wejścia w dorosłe, autonomiczne życie, nie miałam sprecyzowanego, wieloletniego planu. Fakultet bio-chem? Ok, W sumie sobie z tym radzę, więc może być. A później? No właśnie. I tu pojawił się problem. 

Kiedy trafiłam do liceum, szlak trafił firmę rodziców. Po kilku miesiącach Tato wyjechał za granicę, a kiedy skończyłam 18 lat, 2 dni później dołączyła do niego Mama. Tak więc zostałam "Panią na włościach", co niekoniecznie oznaczało wolność, jakiej większość w was mogłaby się spodziewać. Szkoła, chłopak, zakupy, gotowanie, sprzątanie, rozpalanie w piecu, rąbanie drewna, noszenie drewna, odśnieżanie, nauka i jakimś cudem czołganie się do łóżka. Moje problemy nastolatki skończyły się zanim tak na prawdę miały szansę zaistnieć, ale może dzięki temu podjęłam tę bardzo istotną decyzję. Pielęgniarstwo we Wrocławiu. Myśl była prosta: po studiach będę miała pracę. 

Ale co z innymi, którzy stanęli przed takim wyborem? Jakie oni podejmowali decyzje? Może nie mi to oceniać, ale kiedy patrzę choćby na moją siostrę: małego geniusza, studiującego wymarzone dziedziny na świetnych uczelniach, z wybitnymi osiągnięciami, z doktoratem, bez pracy i jakiegokolwiek doświadczenia zawodowego w wieku 30 lat. Gdzie tu logika? Dlaczego kiedy wiemy tak niewiele, obciąża się nas decyzją ważącą na naszych karierach? Z drugiej strony, nie można wiecznie być nastolatkiem. Jak w takim razie znaleźć złoty środek? 



Ciekawostka na zakończenie:
Serce noworodka po urodzeniu ma średnią masę 20 g i bije z częstotliwością ok. 120-160 ud/min, podczas kiedy serce dorosłego człowieka o wadze ok. 0,5 kg wykonuje 60-90 ud/min w spoczynku w warunkach prawidłowych.